Page 262 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 262
Poważnie myślał nad urządzaniem każdego poranka chociaż półgodzinnej
gimnastyki, wzięciem dobrego instruktora. To pomogłoby mu się wzmocnić.
Tak, zazdrościł Niemcom na Bałuckim Rynku. Poruszali się jak na sprężynach,
a ich piersi były wypięte, twarde i mocne niczym pancerz. A jak wspaniale trzy-
mali krzepkie barki, nie podupadłe, ale proste, ostre, w jednej linii z prostymi,
sprężystymi plecami! Chciałby chodzić podobnie do nich. Tylko taki krok jak ich
potrafi wzbudzić trwogę.
Zastanawiał się, jak niedbały był kiedyś jego stosunek do ciała, do siebie
samego. Jakby nie był wart złamanego grosza. To błąd. Jego wielka wada. Nie
darzył siebie szacunkiem, zatem nie mógł oczekiwać szacunku od innych. Jakże
późno poszedł po rozum do głowy, jak dobrą szkołą okazało się dla niego getto!
Czyż nie postawiło go na nogi? Nie tylko postawiło, ale też wyprostowało. Wy-
prostowało i wyniosło. Tak, getto założyło mu koronę na głowę. Faktem jest, że
Żydzi mówią o nim „Król Chaim Pierwszy” jedynie z goryczą i kpiną. Jednak to
nie szkodzi, gdyż wystarczająco dobrze czuł w sobie królewski majestat, nawet
sami Żydzi go czuli. Był tego pewien. Nawet Niemcy, chociaż patrzyli na niego
z góry, zdradzali wobec niego sekretny szacunek i respekt. Wyczytywał to z ich
oczu. Wiedzieli, że ich przerasta. Ponieważ posiadał nie tylko ich czystość i punk-
tualność, dyscyplinę i hardość, ale również przewyższał ich istotą żydowskości,
jaka w nim tkwiła, rozumem, duchem prorockim. To stawiało Mordechaja Chaima
wyżej nawet od samego Hitlera, który miał świat u stóp, lecz był w końcu zaledwie
szwabskim głąbem. Mogły istnieć wątpliwości co do tego, czy Hitler wygra wojnę,
ale nie co do tego, że on, Mordechaj Chaim, wypełni posłannictwo, o którym
i tak myśli tylko od czasu do czasu, bowiem nie chce osłabiać umysłu czczymi
marzeniami. Wie przecież, że każdy dzień to kolejny stopień, że spoglądać w dół
jest niezdrowo. Może się od tego tylko zakręcić w głowie, a wówczas wspinaczka
stałaby się mniej pewna, chwiejna.
Rzucił spojrzenie na białą, skutą lodem szybę lufcika łazienki. Mróz na niej
przypominał mydlaną pianę. Getto spoglądało przez nią do środka, przyprawiając
Mordechaja Chaima o uśmiech. Uwielbiał getto zimą. Wyglądało czysto. Śnieg
zakrywał wszystkie dziury i ruiny, śmietniki, klozety, wszystko czyniąc odświęt-
nym. Nawet ludzie wyglądali porządniej. Nie chodzili tak rozmemłani i niedbali.
Po dziurach pochowali się żebracy, którzy wypełniali getto rozwianymi połami
odzienia, rozczochranymi włosami, wykrzywionymi twarzami, głodnymi oczami
i wrzaskami dziurawiącymi uszy. Aż wstyd było przed ludźmi, którzy przejeżdżali
tramwajami przez ulicę Zgierską. Dziś nadszedł kres tego wszystkiego. Dzisiaj
ludzie biegali po ulicach, nie oglądając się, nie zatrzymując, nie tracąc na próżno
czasu. A sprawiła to właśnie zima – wraz z nim, Chaimem Rumkowskim. Getto
chodziło jak w zegarku.
Przyszło mu do głowy, że musiało już minąć pół godziny kąpieli, więc poma-
łu, leniwie gotował się do wyjścia z wanny. Było mu szkoda. Pozwoliłby wodzie
260 jeszcze kilka minut głaskać członki, myślom zaś układać się łatwo w głowie.