Page 254 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 254
towarzyszą mniejsze lub większe odstępstwa. A tych wcale nie była ciekawa.
Chciała pomagać tym, którzy szukali sposobu, by wyzwolić się z wewnętrznego
splątania – i nic więcej.
Jednego z tych deszczowych wieczorów Szejndl stanęła na progu pokoju
panny Diamant i opowiadała, jak żydowscy policjanci zachowali się w jatce. Że
gdy tylko otworzono drzwi, wbiegli do środka i zaopatrzyli się w całe kilogramy
tego, co najlepsze, tak że jak zaczęto wpuszczać ludzi, mięsa starczyło tylko dla
pierwszych dwudziestu z kolejki, a reszta odeszła z niczym. Szejndl gotowała się,
wymachując pięścią przed nosem panny Diamant: – Niech ich cholera weźmie,
pani psorka wybaczy mi te słowa. – Już dawno zarzuciła dbałość o dobór słów
w rozmowie z panną Diamant. Ale zawsze pamiętała, żeby przeprosić za swój
ostry język. – Banda łajdaków! Krwiopijcy! Pani psorka myśli, że mi zależy na
mięsie, które dają? A to dopiero byłabym człowiekiem! Już dawno wyciągnęłabym
kopyta. Ale nie mogę patrzeć na nieuczciwość. Wszystko się we mnie gotuje…
Pani wybaczy moje słowa… – W tym miejscu Szejndl urwała, po czym zaraz
dorzuciła: – Pani da dodatkowe kartki. Będą dawać herbatę owocową. Mówią,
że smakuje zupełnie jak prawdziwa. – Chwyciła kartki, po czym przesadnie
dużymi krokami przeszła przez drzwi, aby nie zderzyć się z Rachelą Ejbuszyc,
która przyszła odwiedzić nauczycielkę – po czym z impetem zbiegła ze schodów.
Rachela patrzyła na nauczycielkę zdumiona: – Panno Diamant – wyszeptała,
gdy tylko za Szejndl zamknęły się drzwi – pani dała jej swoje kartki żywnościowe?
Przecież ona panią okradnie!
Na wąskich ustach nauczycielki pojawił się uśmiech. – To mój dobry anioł…
Rachela zmarszczyła czoło. Musiała ostrzec naiwną, bezbronną starusz-
kę. – Ona… jej mąż jest człowiekiem z półświatka. Tej parze potrzeba właśnie
takiej osoby jak pani, panno Diamant. Kto wie, ilu produktów brakuje w tym, co
ona pani przynosi. On to potem sprzedaje. Ma sklepik na podwórzu, w którym
sprzedaje kradzione towary, jedzenie. Gdy pytam panią czasami, czy pani cze-
goś nie potrzebuje, nieustannie mi pani odpowiada, że nie. A do niej ma pani
zaufanie? – Dziewczyna, już wyraźnie zdenerwowana, dodała: – A ona sama…
ona jest z tych… tak, to prawdziwa prostytutka.
Panna Diamant opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. – Jakie to dziw-
ne… – wyszeptała.
Gdy Szejndl pojawiła się następnego wieczoru, obie popatrzyły na siebie, jakby
widziały się po raz pierwszy. Szejndl podeszła do okna i odwrócona plecami do
nauczycielki oparła się o parapet. – Już pani wie, ha? O moim fachu, co? – Nie
otrzymawszy odpowiedzi na pytanie, wzruszyła ramionami: – Pani, jeśli myślisz,
że robię to z biedy… – jej ochrypły, męski głos brzmiał niżej, bardziej chrapliwie
niż zwykle, ale pobrzmiewał w nim ton dumy. Nie miała się czego wstydzić. –
Kochasz pani swoje zajęcie, co nie? – Ponownie czekała na odpowiedź. A gdy ta
nie nadchodziła, wyrzuciła z siebie z wyrzutem i goryczą: – Ja lubię swoją pracę!
252 Pani się urodziłaś, aby być „ristokratką”, a ja kurwą, nu? – Nie przeprosiła za