Page 255 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 255

grube słowo. – Dlatego należy się mną brzydzić, co? Pani mi wierzy, są gorsze
                  rzeczy… A jeśli pani myślisz, że chciałam uniknąć napotkania kogoś przy pani
                  drzwiach z mojego powodu, to się pani bardzo myli. Zrobiłam to ze względu na
                  panią. Obym tak żyła i zdrowa była, jedynie ze względu na panią.
                     Panna Diamant siedziała przy stoliku jak skamieniała. W jej głowie pojawił się
                  kłąb chaotycznych myśli, z którego nie mogła się wyplątać. Zawód Szejndli był
                  tak odrażająco odległy od całej jej natury, tak obrzydliwie obcy, tak niepojęcie
                  okropny, że ledwo mogła uwierzyć i pojąć, że ta dziewczyna, która teraz do niej
                  mówi, należy do tego okropnie obcego świata. Tak, nawet w literaturze trudno jej
                  było czytać o prostytucji, pojąć psychikę kobiet i mężczyzn, którzy mieli do czy-
                  nienia z tym procederem. Nawet w literaturze każdy opis półświatka wydawał się
                  jej tani, pornograficzny. Oczywiście wiedziała, że taki świat istnieje, ale nigdy nie
                  chciała mieć z nim nic wspólnego – nawet za pośrednictwem wielkich mistrzów.
                  Więc jak mogła sobie teraz wyobrazić Szejndlę przy „pracy”, kiedy w ogóle ledwo
                  potrafiła sobie wyobrazić przebieg jakiegokolwiek aktu cielesnego. Jej ciało, od
                  tylu lat uwiędłe, nawet nie mogło dopomóc wyobraźni. Wszystko, co pamiętała,
                  smak, który jej pozostał – to egzaltacja ciała i duszy w obecności gorąco kocha-
                  nego człowieka. Ale to miało związek ze wzniosłym, idealnym pięknem człowieka.
                  A tu jeszcze doszła Szejndl ze swoimi słowami, które zamknęły wszystkie drzwi
                  zrozumienia, odbierając pannie Diamant nawet możliwość wybaczenia. Co ta
                  dziewczyna powiedziała? „Pani psorka lubi swój zawód, ha? Ja lubię swój!” Co za
                  porównanie! O, jak bardzo panna Diamant pragnęła, aby Szejndl już poszła, aby
                  zniknęła jej z oczu. Ale Szejndl, ten dobry anioł, który skrywał się w grzesznym
                  ciele, nie dawał się tak łatwo przepędzić. Wraz z nią musiałaby przecież zapo-
                  mnieć o tamtym dniu, kiedy dziewczyna przyniosła jej drewniaki, zaopiekowała
                  się nią i nakarmiła. Jak bardzo życie w getcie potrafiło się poplątać!
                     – A jeśli chcesz wiedzieć, pani psorko – Szejndl nagle wspięła się na parapet
                  i usiadła na nim, spuszczając nogi i zwracając twarz bezpośrednio w kierunku
                  skurczonej nauczycielki – jeśli chcesz pani wiedzieć, to powiem – dzięki tej
                  robocie poczułam się jak człowiek. Tak jest! Pani myśli, że przeszkadza mi to,
                  że inne baby wytykają mnie palcami, boją się stanąć obok mnie, jakbym miała
                  je czymś zarazić, jakbym była trędowata? Pani uwierzy, one same nieraz sprze-
                  dają się swoim mężom. A to już jest niby w porządku, ha? Dlatego nie mogą na
                  mnie patrzeć. Bo robię im konkurencję. I nie bój się, pani psorko, naoglądałam
                  się świata, oj, naoglądałam! Naoglądałam i nasłuchałam. Tak, tak, doszłam do
                  ściany, oj tak! Oj, pani, zawsze traktowano mnie jak szmatę, jakbym była czymś
                  złym, kawałkiem gówna. Od tego przeklętego dnia, kiedy moja mamuśka, ta
                  cholera, urodziła mnie… nie widziałam jej na oczy. Czy ja wiem, jak mamusia
                  ma na imię? Czy ja wiem?… Podrzuciła mnie, ta cholera, niech ją diabeł po-
                  rwie! Znajdą jestem, pani psorko, wychowywałam się na Fajferówce, trochę
                  u tego, trochę u tamtego, i to nie za darmo, broń Boże. Wysługiwano się mną,
                  a gdy już nie byłam potrzebna, wyrzucano precz, na poniewierkę, nawet zimą,     253
   250   251   252   253   254   255   256   257   258   259   260