Page 256 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 256

w trzaskające mrozy, w samej koszuli, nagą i bosą. Kogo to obchodziło? Jeszcze
               jak byłam dzieckiem, zanim doszłam do swojego rozumu, już wykorzystywali mnie
               faceci. Tak, tak, pani psorko. To mi nie przeszkadzało, słyszy pani? Przychodził
               moment, że mnie potrzebowali, i dzięki tej jednej chwili utrzymywałam się przy
               życiu. Mniejsza o czekoladę i pieniądze. Chodziło tylko o tę jedną chwilę. Byłam
               niczym… gównem. Ale takim gównem, którego potrzebowano. Pani rozumie, pani
               psorko? Tak, dopiero późnej, dużo później, pojawił się mój Walentino i zakochał
               się we mnie. To gówno, którym byłam, miało ciało jak marmur. Byłam jak obrazek.
               Wyglądałam jak królewna. Jak to mówią: zepsute jabłko jest piękne na zewnątrz.
               I dopiero wtedy, w czasie miodowych miesięcy z Walentinem, mój fach mi obrzydł.
               Ale on, ten drań, już dawno przestał się mną interesować. Potrzebna mu jestem
               tylko jako gospodyni, do niczego więcej! Wtedy zobaczyłam, że w moim życiu już
               nic więcej nie ma, tylko oni. Rozumiesz, pani psorko? Nikt mnie nie potrzebuje
               poza nimi. A później… pojawił się jeden, Friede… ważny człowiek… Oddałam mu
               całe swoje ciało i duszę. I dlatego przeze mnie zszedł z tego świata. Tak, takie
               to moje pieskie szczęście. I już. Więc wróciłam do mojego fachu, i to już na
               fest, pani psorko. Bo tutaj to nie jest ten sam fach co przed wojną. Tutaj, gdy
               przychodzi do mnie facet, to ja wiem, że on nosi stryczek na szyi i że poza mną
               nikt na świecie nie może go poluzować. Tylko ja jestem dla niego ratunkiem.
               Pani słyszy?... Tak, tak, dopiero dzięki facetom w getcie czuję się jak człowiek.
               Całują mi ręce. Płaczą i wyżalają się przede mną. Psze pani, pani uwierzy albo
               nie, ale ja nie jestem odpadkiem, szmatą. Jestem na tym świecie po coś. Tak, ja,
               Szejndl… – urwała, siedząc z otwartymi ustami, jakby jeszcze czekała na słowa,
               których nie wypowiedziała.
                  Oczy panny Diamant zamrugały łzawo. Była zszokowana – podobieństwem,
               pokrewieństwem, które wbrew wszelkiemu rozsądkowi istniało pomiędzy nią
               a tą dziewczyną. Tak, wiedziała, o czym mówi Szejndl, porównując się do niej,
               profesorki. Jak mogła się bronić przed tym odrażającym związkiem? Czy w ogóle
               musiała się bronić? To uczucie, że inni cię potrzebują, że nie jesteś zbędna na
               tym świecie – czyż nie ono nadawało życiu sens? I czyż nie było ono jej własnym
               wielkim triumfem nad samotnością? Nagle starsza pani poczuła, jak jej serce
               napełnia się łagodną wyrozumiałością – dla siebie, dla Szejndli, dla każdego
               człowieka, który chce przynależeć, być częścią całości, odnaleźć swoją godność
               w szacunku, jaki się ma dla drugiego, a tym samym wyzwolić się z poczucia
               bezsensu, które towarzyszy człowiekowi na jego drodze. W perspektywie takiego
               właśnie współczucia fach Szejndli przestał być odrażający. Niechęć zanurzyła
               się w łagodnym uczuciu wyrozumiałości niczym w miękkiej poduszce. Tutaj był
               przy niej dobry anioł o imieniu Szejndl – anioł o ciele i twarzy doświadczonej,
               wykorzystanej kobiety.
                  Panna Diamant, podpierając plecy, powoli przydreptała do okna i położyła
               dłoń na kolanie Szejndli. – Zróbmy sobie owocową herbatę i zobaczmy, jak
         254   smakuje – zaproponowała.
   251   252   253   254   255   256   257   258   259   260   261