Page 24 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 24

Estera nie miała ciężkiego bagażu: mały plecak na ramionach, a w ręku
               walizkę z rękopisami Hersza ukrytymi między niewielką ilością pościeli, bielizny
               i naczyń. Dlatego też mogła iść szybciej niż inni. Ale nie spieszyła się. Fakt, że
               nie miała jeszcze lokum, nie niepokoił jej. Wiedziała, że nogi i tak zaprowadzą
               ją na podwórko przy Lutomierskiej, do dawnego mieszkania wuja Chaima, zaś
               o tym, co będzie dalej, nie myślała.
                  Niósł ją tłum ludzi, a ona czuła się swojsko i bezpiecznie. Nieustannie pro-
               ponowała swoją pomoc komuś z przechodzących obok, wolną ręką poprawiała
               worek na czyichś plecach, przytrzymywała dziecko, podprowadzała starca.
               Nie dziękowano jej, ona zaś nie oczekiwała wdzięczności. Spoglądały na nią
               przyjazne oczy, a jej własny los pod wpływem tych spojrzeń wydawał się lekki,
               tak lekki – że niemal nic niewart. Ta obojętność wobec siebie była jej pociechą.
               Pociechą, która nie miała nic wspólnego z tym, co dawali jej towarzysze, przy
               których zawsze jasno i wyraźnie czuła swoje ja, i myślała o swoim życiu jak o da-
               rze ofiarowywanym za pomyślność mas. Teraz czuła się roztopiona w tej masie
               i prawie nie myślała o swoim własnym losie. Nawet jej tęsknota do Hersza, która
               zwykle, zarówno w zwątpieniu, jak i w uniesieniu, była dojmująca, teraz zelżała,
               jakby przesłoniła ją mgła. Nie wiedziała, jak to się mogło stać tak nagle, w czasie
               tej oto wędrówki. Wszystkimi zmysłami czuła, że ta obojętność na własny los
               otwiera w jej sercu nowe przestrzenie, że dopiero teraz, właśnie tu, dowiedziała
               się, co znaczy „ludzkość” i „masy”, a także przekonała się, co to znaczy oddać
               partii swoje cierpienia i radości.
                  Nagle zauważyła szary wózek – taczkę o jednym kole, jaką dozorcy zwykle
               wywożą śmieci, a ogrodnicy używają do prac ogrodowych. Wózek skierowany
               kołem do tyłu ciągnęła kobieta.
                  Na taczce wysłanej pościelą, na wielkich puchatych poduszkach leżał męż-
               czyzna. Spod przykrycia wystawała tylko jego matowa, żółta twarz z ostrym,
               zadartym do nieba nosem, porośnięta nieogoloną brodą, która trzęsła się niczym
               w gorączce. W żółtawym obliczu jaśniała para oczu o wilgotnym, przymglonym
               spojrzeniu. Ich blask był tak ostry, jakby płonął w nich ogień. Spojrzenie zatrzy-
               mało się na Esterze.
                  − Czy pan czegoś potrzebuje? – pochyliła się do niego i zapytała głośno, jak
               pyta się głuchego, aby przekrzyczeć dookolny szum.
                  Opuchnięte usta rozchyliły się w szparę: − Proszę podciągnąć mi chustę… −
               Nie było czego naciągać. Chory był porządnie okryty. Estera pociągnęła dłonią
               chustę, udając, że ją poprawia. – O tak… − cień wdzięcznego uśmiechu zamigotał
               w kącikach ust obcego. – Mam dreszcze…
                  Kobieta ciągnącą wózek obejrzała się. Estera zobaczyła zniszczoną twarz,
               maskę zmarszczek i potu, brzydkie usta pokryte plamami szminki niczym za-
               schniętą krwią. Oczy kobiety były jednak młode, żywe i wyglądały znajomo. Oparła
               uchwyty taczki na kolanie, aby chory nie zsunął się z niej, po czym zwróciła się
         22    do Estery grubym, zachrypniętym, męskim głosem:
   19   20   21   22   23   24   25   26   27   28   29