Page 22 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 22
Ciocia Sonia witała chłopaków, patrząc niespokojnie na Marka, który nie
odzywał się ani słowem.
− Właśnie rozmawiamy z Markiem i Dawidem − powiedziała do Szimena. −
Rozmawiamy o żydowskim narodzie…
− Naród żydowski nieustannie padał ofiarą reakcji − rzucił Berl. Lubił posłu-
giwać się publicystycznymi zwrotami.
− Mówimy − ciocia ciągnęła dalej swoim charakterystycznym tonem − że
Żydzi są wielkimi optymistami... − ponownie spojrzała na Marka.
Zapytałem Szimena, co słychać. Przekazał mi kilka mało ważnych wiadomości
o Finlandii.
I w tym momencie Marek odezwał się po raz pierwszy: − Nawet nie ma żad-
nych nowin, z którymi można by iść do getta, co?
Ciocia Sonia już zaczęła pocieszać: − Dla mnie jest jasne − powiedziała − że
jeśli zwyciężą te ciemne siły, to świat upadnie, a do tego przecież nie może dojść.
− Tak, a poza tym również w Niemczech może dojść do zmiany − wsparłem
ją, ponieważ czułem, że przygnębienie Marka zaczyna mi się udzielać.
Marek skrzywił się.
− Masz nadzieję, że naród niemiecki pójdzie po rozum do głowy? A tymcza-
sem idziesz do getta.
− Czemu słowo „getto” tak cię przeraża? – ciocia Sonia nie wytrzymała. –
Mówi się „getto”, bo zna się getta z czasów średniowiecza. Ale dzisiaj są inne
czasy. Nawet gdyby Niemcy chcieli przysporzyć nam takich nieszczęść jak
w średniowieczu, obawialiby się światowej opinii publicznej. Nie bój się tak tego
getta − niemal prosząco zwróciła się do Marka, biorąc go pod rękę. – I w getcie
dotrze do ciebie dobra nowina, że wróciła wolność.
Marek otrząsnął się z jej dotknięcia. Wiedziałem, że chciałby uciec. Czułem
również, że i mnie udziela się przygnębienie przyjaciela. Jak zawsze w takich
chwilach przywołałem w myślach imię Racheli. Z pewnością jedno było dobre:
nasz przyjaciel Szolem przygotował na tym samym podwórku przy ulicy Luto-
mierskiej mieszkanie dla niej i dla jej rodziny.
*
Symcha Bunim Berkowicz nie czuł potu, który spływał mu po twarzy. Jego
czarny zimowy płaszcz był zmięty, kłujące włosie kołnierza – nastroszone, na
każdym włosku zaschnięta kulka błota. Brwi Berkowicza sterczały jak włosie
kołnierza. Również na ich końcówkach osiadły resztki błota niczym główki szpilek.
Głowę miał pochyloną ku ziemi, jakby był zajęty liczeniem śladów stóp na
bruku. Gdyby podniósł głowę, to i tak nie zobaczyłby nic więcej niż tylko plecy,
20 ręce, naczynia, paczki i worki, a także twarze najbliższych sąsiadów na drodze.