Page 121 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 121

Anglików i wojsko polsko-francuskie zostały rozbite. Alianci postanowili wycofać
                  wojska, które broniły Norwegii, i wykorzystać je na innych frontach. Skoro Szimen
                  potrafił obudować te informacje podnoszącą na duchu mową, to znaczy, że był
                  największym artystą na świecie.
                    Po mowie zadbaliśmy o nastrój. Śpiewaliśmy miłe piosenki z czasów „miłości
                  i pokoju” („Ten czas nie jest snem”). I po co mam się oszukiwać? Czułem się
                  dobrze, tak jak inni. (Mam teorię, że podobnie jak strach jest zaraźliwy w tłumie,
                  tak i nadzieja.) Byłem pewien klęski Hitlera (chociaż wciąż nie było jej oznak),
                  a moja pewność wydawała mi się bardziej uzasadniona niż pewność najdokład-
                  niejszych informacji radiowych.
                    Wieczorem urządziliśmy sobie z Rachelą spacer. Getto wydaje się całkiem
                  duże. A jednak człowiek wciąż natyka się na druty. A może dlatego widzę tak wiele
                  drutów, że mnie do nich ciągnie. Wydaje się, że nie tylko odcięły one getto od
                  miasta – ale odgrodziły nas od nieba. Z tamtej strony wciąż wiał nam w twarze
                  wietrzyk, unosił włosy Racheli, jakby szeptał jej coś do ucha, łaskotał mój nos.
                  Chciałem pociągnąć ją za rękę, przedrzeć się wraz z nią przez druty i zniknąć
                  w swobodnej nocy.
                    Moja Rachelka tak dobrze mnie rozumie bez słów. Lecz dlaczego nie mogę
                  z nią rozmawiać? Dlaczego czasem chce mi się od niej uciec? Czy to dlatego,
                  że tak bardzo przypomina mi minione życie? Dlatego, że jej obecność zmusza
                  mnie do żałowania zniweczonych planów na przyszłość?
                    Teraz jest noc. Idę spać i błagam, by wolność nawiedziła mnie we śnie.


                                                   *



                    Wczoraj byłem z Rachelą na ślubie. Josi, brat mojego przyjaciela Szolema,
                  ożenił się. Dziewczyna, jego narzeczona, też jest syjonistką. Nazywa się Awiwa.
                  To znaczy wiosna po hebrajsku. Imię całkiem do niej pasuje. Jest bardzo młoda
                  i ma duże, niebieskie oczy, jak małe dziecko. Uśmiech też ma uroczy. Ale gdy się
                  nie uśmiecha, wysuwa komicznie dolną wargę. Wygląda wówczas jak skrzyw-
                  dzona dziewczynka. Jest wycofana i nieśmiała. Gdy się do niej mówi, rumieni
                  się i mruga oczami, jakby nie rozumiała, czego się od niej chce. Zupełne prze-
                  ciwieństwo Josiego, żywego srebra, żywiołowego, gadatliwego chłopaka. Gęba
                  mu się nie zamykała nawet na chwilę. Ciągle się śmiał, kręcił na ławce, całował
                  pannę młodą, żartował z gośćmi, stukał palcami w stół i znów obejmował pannę
                  młodą, tak mocno przyciskając ją do siebie, że aż się bałem, żeby biednej Awiwy
                  nie przełamał na pół.
                    Rachela i ja dużo patrzyliśmy na młodą parę. Wyglądają, jakby się kochali.
                  Ale czy to taki rodzaj miłości, który zdoła przeciwstawić się brudowi i podłości
                  życia w getcie? Co daje im odwagę do podjęcia takiego kroku? Czy to odwaga,   119
   116   117   118   119   120   121   122   123   124   125   126