Page 371 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 371

Policjant zaciągnął ją do bramki ogrodu. Tam odebrali ją jego koledzy, którzy
                   już na to czekali. Ze sposobu, w jaki ją prowadzili, Prezes mógł przypuszczać, że
                   wkrótce ją puszczą i pozwolą uciec. Była zbyt piękna. Młodzieńcy nie powinni
                   pozwolić wywieźć jej z transportem. Mordechaj Chaim poczuł aż ucisk w gardle,
                   gdy wyobraził sobie, co Niemcy robią z taką pięknością… Co robią zwłaszcza…
                      Postanowił za wszelką cenę unikać widoku twarzy wywożonych. To źle na niego
                   działało. Podczas szpery było podobnie z dziećmi z sierocińca, którym przyglądał
                   się w drodze do wagonów. Surowo ukaże każdego policjanta za dopuszczenie
                   kogokolwiek w pobliże domu. „Morderca!” Tak go nazwała. „Morderca!” I splu-
                   nęła mu w twarz. Nie poczuł się dotknięty. Był mordercą, chociaż własnoręcznie
                   nie mordował. Przyznawał się do tego przed sobą samym. Ręce miał skąpane
                   w krwi, mimo że żadnej krwi nie przelał. Wiedział to, brał to na siebie. Śmierć
                   stała się jego wspólniczką w ratowaniu życia. Bywało ciężko. Przeraźliwie. Ale
                   tak musiało być. Jak długo nie będzie widywał twarzy i będzie miał do czynienia
                   tylko z cyframi, wszystko zdoła znieść.
                      Twarz Estery nie dawała się zapomnieć. Męczyła, prześladowała. Jej figura
                   stworzona została do pieszczot. Zielone oczy, ogień we włosach stworzono po
                   to, by je podziwiać. Nawet teraz, na starość, Mordechaj Chaim potrafił docenić
                   kobiece piękno. Estera jawiła się jako uosobienie kobiecości, życia. Prezes był
                   wdzięczny policjantom, którzy też to poczuli i ją wypuszczą. Była jego wychowani-
                   cą, jego dzieckiem. Poczuł rodzaj ojcowskiej dumy. To on wyhodował w ogrodzie
                   ten kwiat. Nagle padł na niego strach: A może nie? Może jednak prowadzą ją
                   do transportu? – Niechby! – zamrugał księżyc. – Nazwała cię mordercą. Jeśli
                   pozwolisz jej przeżyć, zostanie twoim oskarżycielem. Twoim Aniołem Śmierci...
                   Rumkowski podbiegł do okna i głośno zawołał do czuwającego policjanta: – Tę
                   dziewczynę… Tę, która tu była… Biegnij na plac zbiórki i powiedz, żeby ją na-
                   tychmiast wypuszczono! – Nakazał policjantowi poczekać i na wszelki wypadek
                   napisał liścik.
                      Odetchnął głęboko z ulgą. Poczuł się tak, jakby uratował przed wysłaniem cały
                   transport. Przespacerował szybko przez cichy dom i wyszedł do ogrodu. Ziemia
                   pachniała. Gałęzie drzew szumiały. Niebo wisiało wysoko, a księżyc wydawał się
                   odleglejszy i utracił ludzki wygląd – zwyczajny, odpływający gdzieś hen… Hen.
                      Rumkowski ujrzał drugi księżyc – bliższy: twarz Klary w oknie sypialni. Jej
                   usta przypominały usta trupa. Z całej sylwetki ubranej w białą koszulę noc-
                   ną na Mordechaja Chaima wylewał się chłód. Wyciągnęła rękę, białą, wo-
                   skową rękę śmierci: – Dobrze zrobiłeś Mordechaju Chaimie – usłyszał jej
                   słowa. Po czym dodała: – Wiesz jednak, że inna będzie musiała pójść w jej
                   miejsce.
                      Chcąc uciec przed Klarą, wyszedł na ulicę. Spotkał tam policjanta, który
                   wracał z placu zbiórki. – Uciekła, panie Prezesie – zasalutował policjant.
                      Rumkowski chciał się uśmiechnąć, zamiast tego jednak zmarszczył brwi
                   i ostro warknął: – Idź mi po tych policjantów, którzy ją prowadzili! Idź, to rozkaz!  369
   366   367   368   369   370   371   372   373   374   375   376