Page 369 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 369

woń zdenerwowała Prezesa. Gdzieś z dalekiej ulicy dochodziły rozmowy, płacz.
                   Dało się słyszeć szybkie kroki… Bieg. Gdzieś powietrze przeciął świst. Prezes
                   obiema rękami przeczesał roztrzepane, rzadkie włosy, układając je i poprawiając
                   palcami. Położył obie dłonie na parapecie, jakby zamierzał wygłosić przemówie-
                   nie… Szumiące drzewa w sadzie przysłuchiwały się jak publiczność. – Nazywam
                   się Mordechaj Chaim Rumkowski – przedstawił się drzewom w myślach. Wysoko
                   wisiała błazeńsko krągła twarz księżyca z odrobiną białego obłoku niczym dasz-
                   kiem czapki przesuniętej na bakier.
                      Księżyc mrugał prześmiewczo: – Ktoś ty taki?
                      Z daleka zabrzmiał policyjny gwizdek. Rozdzierał serce. Mordechaj Chaim
                   nie mógł dłużej wytrzymać, nie miał sił. Stare, zmęczone nogi załamywały się.
                   Podniósł pomiętą twarz do księżyca: – Boże, czego ode mnie chcesz?
                      Szelmowskie, prześmiewcze oko zamigotało obojętnie. Prezes był sam. W sa-
                   motności uparcie przywoływał swoją moc: – Wytrzymać! Doszliśmy tak daleko.
                   To długo nie potrwa. – Zacisnął pomarszczone dłonie w pięści. Po chwili jednak
                   otworzył je bezradnie – Po co? Jaki był z tego pożytek?
                      Odszedł od okna i usiadł przy biurku. Nie znał przyczyn tego wszystkiego
                   i nie rozumiał sensu wydarzeń. Nigdy nie był myślicielem, nie lubił dzielić wło-
                   sa na czworo. Wiedział jedno, i tego w zasadzie był pewien: miał tu wypełnić
                   posłannictwo, dokonać dzieła. Nie jemu było pytać i nie jemu buntować się
                   przeciwko losowi. W głębi serca słyszał brzmienie wyroku – przeznaczenia,
                   które prowadziło go jak ślepca. Tylko jego nakazom był podporządkowany,
                   podobnie jak było w przypadku tamtego, Mojżesza. Na co więc pytać starego
                   serca: co czujesz? Zmęczonego ciała: czego chcesz? On, Mordechaj Chaim,
                   używał ich jak narzędzi. Miały mu dopomóc wypełnić cudzą wolę, która je wy-
                   pełniała. A gdy spełnią swój obowiązek do końca, nadejdzie w końcu moment
                   wybawienia. Mordechaj Chaim Rumkowski pozostawi po sobie ślad. Nie zginie,
                   jak setki, tysiące bezimiennych. Będzie jak gwiazda, która odnajdzie własne
                   światło na nieboskłonie wieczności. To było ważne. Wciąż jeszcze dla niego
                   ważne.
                      Aby wypełnić osobiste posłannictwo, które było też posłannictwem narodu
                   – Prezes doszedł do wniosku – należało pójść po rozum do głowy i korzystać
                   z umęczonego ciała świadomie. Ostatnio przestał się martwić o swoje zdrowie,
                   co dawało się odczuć. Teraz położy się spać. Niczego nie osiągnie uporczywym
                   unikaniem snu i wspominaniem liczby tysiąca głów, które mają być tej nocy
                   zgromadzone. Miał w ręku ciągle jeszcze siedemdziesiąt tysięcy pracujących
                   Żydów. Dlatego nakazał wziąć chorych, bez nadziei, gruźlików, „klepsydry” i całą
                   resztę. Trochę mężczyzn i kobiet bez rodzin. By podarować sobie morały, uniknąć
                   płaczu i lamentów.
                      Z odchodzącymi czuł bliskość i braterstwo. Taki był ich los, ich przeznaczenie
                   – stać się ofiarą za pozostałych. Tak jak jego, Mordechaja Chaima, przeznacze-
                   niem było resztę uratować. W grę wchodziło też jego własne życie. Jego gardło   367
   364   365   366   367   368   369   370   371   372   373   374