Page 362 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 362

Estera weszła do sąsiedniego pokoju i przypadła do łóżka Walentina. Do-
               tknęła jego czarnej, rozczochranej czupryny, położyła rękę na jego potężnym
               ciele rysującym się pod kołdrą. Wkopała głowę w poduszkę obok jego przykrytej
               twarzy. – Kocham cię, Walentino – wyszeptała.
                  Szejndl weszła za nią. Stanęła z drugiej strony łóżka i zaczęła potrząsać
               śpiącym: – Ej, ty, rusz się! Twoja Najświętsza Panienka przyszła oznajmić ci
               dobrą nowinę! – Szejndl promieniała, łzy jak groch kapały z jej oczu na czu-
               prynę Walentina. Łóżko ciężko zatrzeszczało i donośne mruknięcie dało się
               słyszeć wśród poduch. – Słyszysz, co do ciebie mówią, Walentino? – Szejndl
               nie przestała nim potrząsać. – Esterze udało się ze starym. Zdjęli cię z lis-
               ty! – Przytknęła swoją mokrą twarz do jego twarzy i w całym pokoju za-
               brzmiało głośne cmoknięcie, kiedy Szejndl wciągnęła do ust kawałek policzka
               Walentina.
                  Estera pobiegła do pracy. Kierownik przyjął ją wymówkami i pogróżkami, jako
               że nie było jej na stanowisku przez cały poprzedni dzień. Nie słuchała go. Przy
               kotle podczas rozdziału zupy śpiewała, nie mając pojęcia, co się dzieje wokół
               i nie słysząc hałasującego tłumu przy okienku.
                  Wieczorem przyniosła sobie zupę do pokoju i zjadła na stojąco. Potem
               pochłonęła całą swoją porcję chleba. Następnie znowu zabrała się do mycia
               i strojenia. Nie znosiła swojego piękna z poprzedniego dnia, ale cieszyła się
               swoją nową urodą.
                  Ledwo skończyła, gdy wszedł Walentino. Przypadła do niego całym ciałem,
               czując, że każda komórka jej skóry śmieje się do niego.
                  Walentino był zmieniony na twarzy, nieswój. Drocząc się z nim wyrwała mu
               karteczkę, którą trzymał w ręku. – „Zaproszenie na ślub”... dla Szejndli... – Po-
               patrzył na nią nieobecnym wzrokiem. – Z niej nie jest taki chwat, jakiego udaje...
               Gdzie ona się podzieje na obczyźnie sama jak palec? – Jego proszące oczy były
               tuż obok. – Pójdziesz jeszcze raz, Estero?
                  – Pójdę, Walentino.



                                                 *


                  Herr Schatten zdumiał się na jej widok. – Rudowłosa? – Mrugał z rozbawie-
               niem. Kiedy mu powiedziała, po co przyszła, dziko się roześmiał: – O, Gott, co
               za komedia! Jego żona! Potem przyjdziesz się wstawić za amantem żony, potem
               za żoną amanta i nie starczy już ludzi, żeby wpisać na listę. Kogo będę dawał
               Niemcom i skąd wezmę siłę na ciebie, rudy diable?
                  – Ostatni raz... – prosiła.
                  – Ostatni raz... – przedrzeźniał ją. Był twardy i zimny: – Nie ma mowy. Po
         360   pierwsze, nie masz już czym zapłacić. Nie mogę więcej na ciebie patrzeć. – Nagle
   357   358   359   360   361   362   363   364   365   366   367