Page 27 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 27

Generalnie Samuel nie miał natury skłonnej do stawiania pytań, spierania
             się, zastanawiania, spekulowania. Był całkiem zadowolony ze sposobu życia, jaki
             narzucił mu ojciec. Gojskie nauki nigdy nie kolidowały z wiedzą przekazywaną mu
             przez nauczyciela – maskila, a jego racjonalizm nigdy nie stawał w sprzeczności
             z przestrzeganiem zasad religijnych i pobożności w domu. Zwątpienie w Boga
             jako dawcę prawa moralnego i wiara w ojca uzupełniały się i jakby nie było, skła-
             dało się to na całkiem harmonijną obojętność. A on nie należał do tych, którzy
             w obojętności doszukiwali się jakiejś wady.
                Życie układało mu się lekko – pełne wygód, uporządkowane codziennym
             rytmem. Co prawda w rytmie tym nie było miejsca na szczególnie ciepłe relacje
             rodzinne, spontaniczne wybuchy emocji, na wyjątkowe, silne przeżycia – zarówno
             te radosne, jak i smutne, ale dzięki temu miał poczucie stabilności, pewności,
             że wszystko jest w porządku ze światem, z życiem, a także z nim, dorastającym
             człowiekiem.
                Matka Samuela – „madame”, jak zwykła tytułować ją służba, była z postawy
             podobna do ojca Samuela, reb Mojsze Arona. Wysoka, silna Żydówka, dorodna
             i zaokrąglona, otulona w dziesiątki spódnic, krynolin i halek. Miała parę żywych,
             niemal figlarnych oczu (które Samuel po niej odziedziczył), których żaru z pewno-
             ścią nie można było powstrzymać, ale nie uśmiechała, ani nie śmiała się nigdy.
             Wyglądało to tak, jakby jej pełne, rozłożyste ciało, wciśnięte w poważną, czarną
             suknię, kryło w sobie skarb radości i śmiechu, ale zasznurowany pod gorsetami
             i pasami – niczym pełna, pękata beczka spętana w żelazne obręcze dla zabez-
             pieczenia przed pęknięciem. Mały Samuel żywił kiedyś zgłodniałą tęsknotę do
             rozsznurowania mamy, do wyzwolenia z niej spętanego śmiechu, lecz ten głód
             nigdy nie został zaspokojony. Nie miała czasu dla niego. Od wczesnego ranka
             do późnej nocy zajęta była prowadzeniem wielkiego domu, gospodarstwem,
             nadzorem i rachunkami, dyrygowaniem całą armią służby, przyjmowaniem gości,
             kupców, klientów z innych prowincji. Zamiast śmiechu roznosiły się po domu jej
             zapracowany głos oraz metaliczny dźwięk kluczy i kluczyków, które ostrzegały,
             że zbliżanie się do niej nie ma sensu.
                Zdarzały się rzadkie momenty, gdy w przypływie matczynej miłości chwytała
             małego Samuela w ramiona, jego ręce oplatały się wokół jej nóg, głowa zanurzała
             się w szeleszczących, tajemniczych spódnicach, nos wyczuwał ostry, słodko-
             -apetyczny zapach – łzy napływały mu do oczu – dokładnie tak, jakby zanurzał
             głowę w łupinach wielkiej cebuli. Ten szczęśliwy moment zakłócenia porządku był
             dla niego bardziej bolesny niż przyjemny, stając się zapowiedzią nadchodzącej
             pustki, źródłem rozbudzenia, ale nie zaspokojenia apetytu. Samuel pozostawał
             z tą wonią w nozdrzach, z echem dzwoniących kluczy w uszach – w nieznośnej,
             przerażającej samotności.
                Dlatego moment, kiedy ojciec pojawiał się w domu, odczuwał jako zemstę
             na niej. Wtedy nieznośny dźwięk kluczy przestawał rozbrzmiewać, a ta odrobina
             figlarności w oczach matki gasła. Stawała się cicha i potulna. Nawet jej ciało   25
   22   23   24   25   26   27   28   29   30   31   32