Page 376 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 376

– Nie boję się żadnych demonów! – powiedziała jeszcze bardziej zapalczywie.
           Chwyciła oba warkocze i zawiązała je pod brodą. Wybałuszyła oczy i wyciągnęła
           w kierunku Jankewa ręce z palcami rozcapierzonymi na kształt racic. – Popatrz
           na mnie! – zawołała diabelskim głosem. – Jestem Lilit U-wo-dzi-ciel-ka!
             – Wyświadcz mi tę przysługę – odsunął się – i nie zaczepiaj Lilit!
             – A zaczepiam ją? – zaśmiała się Binele. – To ty ją zaczepiasz!
             – Jak to?
             – Sam powiedziałeś, że mój warkocz wygląda jak wąż ze złota. Skąd taka
           marzepa jak ja miałaby mieć węża ze złota?
             – Nie mówi się „marzepa”, lecz „mazepa”. A poza tym wcale nie jesteś ma-
           zepą.
             – Założysz się, że jestem? Zapytaj wszystkich ludzi w Bocianach, to się dowiesz.
             – Mam własne oczy.
             – Twoje oczy cię zwodzą, bo widzisz we mnie Lilit. – I znowu postraszyła go
           wyciągniętymi rękami, zbliżając się ku niemu na krok.
             – Widzę ciebie, nie Lilit – ponownie się cofnął.
             – Ale założysz się, że dojdę na piechotę do Łodzi? Założysz się, że szybciej
           dobiegnę do tamtej stodoły niż ty?
             Zdumiała się dźwiękiem jego śmiechu, tak jak wcześniej dźwiękiem jego
           głosu. To prawda, tak jak wszyscy chłopcy nie był wielkim mędrcem, ale nigdy
           wcześniej nie słyszała takiego śmiechu – miękkiego, dźwięcznego, a jednak
           pełnego, pieszczącego ucho smutnym pogłosem.
              Założyli się o dwukopiejkę, po czym puścili się biegiem. Ich cienie tańczyły
           ponad srebrną księżycową poświatą na ścieżce jak figurki dwóch marionetek
           w rękach lalkarza. Dobiegli do stodoły równocześnie, ale ona utrzymywała, że
           była pierwsza.
             – Jeśli tak, to masz dwukopiejkę – Jankew sięgnął do kieszeni.
              Odepchnęła jego dłoń.
             – Nie potrzebuję twojej dziurawej dwukopiejki! – Ale zaraz się połapała: – Albo
           nie, dawaj! – wyrwała mu monetę z ręki.
             Zasapani ruszyli drogą w pewnej odległości jedno od drugiego. Od czasu
           do czasu patrzyli na siebie, szukając swoich spojrzeń w ciemności słabo roz-
           świetlanej księżycową poświatą. I tak doszli do Pociejowa w samym centrum
           miasteczka.
             – Już jesteśmy na miejscu! – Binele rzekła zdumiona. Wydawało się jej, że
           droga minęła bardzo szybko. Zanim się rozeszli, ona – na północ Bocianów,
           on – na południe, jeszcze zdołali uchwycić spojrzeniem blask swoich twarzy.
             Binele powoli przemierzała uliczkę. Księżyc ponad jej głową i skąpy blask
           światełek w oknach powodowały, że jej odbicie w szybach było ciemne jak cień.
           Miała wrażenie, że naprawdę nie jest sama, lecz w towarzystwie jakiegoś demona.
             – Jestem Lilit… Lilit jestem… – bawiła się, wymawiając tę frazę z odcieniem
    376    szyderstwa w głosie. – Dlatego mam suche oczy i jestem wesoła…
   371   372   373   374   375   376   377   378   379   380   381