Page 375 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 375

Dlaczego nie możesz wyjechać z Bocianów?
                – Kim są Mendl i Gnendl? – zapytał.
                – Moje bociany.
                – To nie to samo…
                – To nie to samo… – powtórzyła powoli i zamyśliła się.
                Poczuła się niekomfortowo w zupełnie nowy sposób. Ludzie są przywiązani
             jeden do drugiego, a to znaczy, że kogoś kochają. Odkryła nową rzecz na swój
             temat: jest w niej podwójny defekt. Nie tylko nie wie, dlaczego ludzie boją się
             rzeczy, których ona się nie boi, ale też nie rozumie, co chcą powiedzieć, gdy
             mówią o tym całym kochaniu, byciu przywiązanym.
                Aby uwolnić się od tego uczucia dyskomfortu, zawołała ze złością:
                – To pojadę sama!
                – Skąd weźmiesz pieniądze na bilet? – zapytał.
                – Pójdę na piechotę! Mogę iść dzień i noc, i wcale nie jestem zmęczona! –
             pochwaliła się, odrzucając warkocze na ramię.
                Z pola gdzieś w pobliżu dobiegał śpiew Wandy, córki Wacława Spokojnego.
             W wieczornej ciszy niósł się jej miękki, srebrzysty głos tak wyraźnie, że można
             było rozróżnić każde słowo:
                Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą,
                A ja doliną.
                Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą,
                A ja kaliną…
                Jankew nie odrywał oczu od warkocza Binele, który spoczywał na jej ramieniu.
                – Wanda śpiewa – mruknął. – Znam ją… Przychodziła do naszej sąsiadki
             Mańki. Mańka mówi, że Wanda już nie jest ta sama. Nie gada z nikim… tylko
             chodzi po polach i śpiewa.
                Binele straciła cierpliwość.
                – Powiedziałam, że pójdę na piechotę! – powtórzyła. – Co się tak gapisz?
                – Twój warkocz wygląda jak żywy… w świetle księżyca… kiedy Wanda śpiewa
             – powiedział z cichym zachwytem. – Jak żywy wąż ze… złota.
                Szybkim ruchem dłoni przerzuciła warkocz na plecy, jakby faktycznie prze-
             ganiała żywego węża z ramienia.
                – Zwariowałeś!
                – Tak. Jestem wariatem… który idzie tu blisko ciebie… i słucha śpiewu Wan-
             dy… To grzech.
                Musiała się uśmiechnąć z powodu tych głupot, które mówił.
                – Lubię grzeszyć – zawołała. – Gdy pracowałam u Sary-Lei Szojchetowej,
             myślałam, że chciałabym być Lilit.
                 – Ciii… Nie wymawiaj grzesznych słów. Być może Lilit podąża za nami, tu,
             w tych ciemnościach, i jeszcze spłata nam jakiegoś figla.
                – Boisz się Lilit? Taki duży chłopak jak ty?
                – Im jestem większy, tym bardziej się jej boję.                   375
   370   371   372   373   374   375   376   377   378   379   380