Page 516 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 516
Michał Lewin z lekarską torbą w ręce szedł utykając rozgrzaną ulicą. Odbywał
codzienną rundę po domach pacjentów. Nie miał w planie wielu wizyt. Chorzy
ukrywali się i wzywano go tylko w ciężkich przypadkach.
Ulica była wymarła. Przeprowadzano obławę. W takich właśnie godzinach
ścigano ukrywających się. Na rogach ulic i w bramach stali policjanci. Zewsząd
pobłyskiwały kolorowe otoki na ich wysokich czapkach. Przypominali Michałowi
przerośniętych, rozgorączkowanych chłopców, którzy bawią się w chowanego.
Michała nie zaczepiali. Przeciwnie, salutowali mu z szacunkiem: „Cześć, panie
doktorze!” – Hycle! – odwarkiwał im. Już samo przyglądanie się tej zabawie
w kotka i myszkę było dla niego nie do wytrzymania, a policyjne pozdrowienie, na
domiar złego, robiło z niego ich wspólnika. Był chroniony kosztem pozbawionych
ochrony. Otrząsnął się jednak szybko z tych myśli. Lepiej było nic nie myśleć
i wypocić z siebie każdą kroplę wrażliwości.
Ktoś rozkrzyczał się tuż obok jego ucha: – Ratujcie, ludzie, ratujcie!
Odwrócił się i jakaś kobieta wpadła prosto w jego ręce. Zaraz za nią pojawił się
młody policjant. Kobieta, starsza Żydówka z pomarszczoną twarzą i potarganymi
siwymi włosami, nie mogła wydobyć z siebie ani słowa więcej. Jej otwarte, zwrócone
w stronę Michała usta trzęsły się obwisłymi wargami, spomiędzy których wyzierała
czerń, jak gdyby nie miała języka ani zębów. Wytrzeszczone z przerażenia oczy
wyrażały krzyk, ciskając spojrzenia to na policjanta, to na Michała i z powrotem na
policjanta. Michał bezwiednie objął kobietę ręką i poprowadził ze sobą. Policjant
położył dłoń na jego ramieniu: – Ona należy do transportu! – wysapał.
„Hycel!” chciał krzyknąć Michał. Zamiast tego jednak odezwał się z udawaną
uprzejmością. – Puść ją, kolego. To moja ciotka.
Chłopak namyślał się przez chwilę, po czym niechętnie zabrał rękę z ramienia
Michała i niepewnie pokręcił pałką: – Jeśli tak, to co innego... – Odstąpił i pozwolił
Michałowi odejść razem z kobietą pod rękę.
Kobieta ledwo mogła wydobyć z siebie słowo podziękowania. Pomachała
Michałowi ręką i wbiegła do bramy.
Myśli nie pozwalały się już więcej odpędzić. Kobieta, którą uratował, była kro-
plą w morzu. On, ważny pan doktor, wspólnik policjanta, wspólnik Rumkowskiego,
wspólnik Niemców – uratował starą kobietę, w miejsce której pójdzie do transportu
być może jakaś młoda i piękna. Zwolnił kroku. Opanowało go poczucie bezsilności.
Jaki sens miała jeszcze jego praca i to chodzenie po mieszkaniach? Co może w naj-
lepszym przypadku zrobić? Postawić na nogi tych, którzy jutro czy pojutrze dostaną
„zaproszenie na wesele” i będą musieli się stawić. Może sprawić, że będą mieli siłę
sami pójść do transportu. Jednak sumienie lekarza przekonywało: „Muszę robić
wszystko, co do mnie należy. Wszystko, co w mojej mocy. Przysięga Hipokratesa
obowiązuje nawet tutaj”. To był jego zawód. Musiał próbować ratować gałęzie,
nawet jeśli cały las płonął – praca bardziej absurdalna niż ta samego Syzyfa.
Jego utykająca noga nierytmicznie postukiwała za zdrową. Dwie nogi, rów-
514 nocześnie zmierzające każda do innego celu. „Nie będziesz nawet w stanie