Page 521 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 521

oczu odbijało się szaleństwo. I pośród tego zawrotu głowy – to jedno, czego się
                   jeszcze trzymano: ręka bliskiej osoby.
                      Pewnego dnia wybrali się do domu, w którym mieszkali wcześniej Dziunia
                   i Michał, by zobaczyć, co dzieje się z Winterem.
                      Przywitał ich serdecznie. Jego twarz, która nie potrafiła się już uśmiechać,
                   rozjaśniła się. Stał przy sztalugach i trzęsąc się w gorączce jak opętany, szybko
                   pracował pędzlem. Zalał swoich gości potokiem słów, triumfujących i niezrozu-
                   miałych: – Wygrałem, drogi doktorze! Ja, Wladimir Winter, wygrałem! Podarli mi
                   dzisiaj na Kripo mój list żelazny i poradzili grzecznie, żebym wyjechał z pierwszy-
                   mi... z transportem krawców. Chyba zamierzają zrobić ze mnie krawca... Czy nie
                   jest na to trochę za późno? – zaśmiał się dziko. – Mam ich gdzieś! Spójrzcie na
                   dzieła, które pomogli mi stworzyć! Spójrzcie na moje ściany! A teraz podarowali
                   mi też wolność... Ileż wolności może dać człowiekowi jeden podarty list żelazny!
                   Doktorze, proszę posłuchać, nie byłem żadnym zdrajcą... tylko zniewolonym
                   człowiekiem. Ale teraz... Teraz dopiero maluję... Jak wolny duch... Spłynęło na
                   mnie święte natchnienie. Zapewne jeszcze nic nie widzicie. Pytacie, dlaczego
                   takie ciemne kolory? O co mi chodzi z tym granatem? Nie bójcie się. To nie jest
                   żaden ponury obraz. W żadnym wypadku. Wręcz przeciwnie. To jest noc. Letnia
                   noc w getcie. Rozumiecie? Idylliczna... Idealna... To właśnie chcę wyrazić. Granat
                   będzie miękki jak aksamit, gwiazdy jak diamenty, domy jak gondole odpływa-
                   jące w wieczność. I gdy tylko skończę, wiecie, co zrobię? Zaproszę wszystkich
                   przyjaciół, całą duchową elitę getta, żeby przyszli popatrzeć na mnie i na moje
                   dzieło. Potem zaś spakuję wszystko... O Boże, dlaczego jest mi wciąż tak zimno
                   i gorąco... Doktorze, proszę nie wyciągać błędnych wniosków. Nie mam wyso-
                   kiej temperatury. To tylko ze zdenerwowania. Podejdźcie tu bliżej. Chodźcie.
                   Dziuniu, ty też. Może ty mnie dziś zrozumiesz. Stańcie przy oknie... Widzicie
                   niebo? Tylko jedno takie niebo jest na świecie. Niebo nad gettem... – Zmierzył
                   sobie puls i zwrócił się do Michała per pan, jak gdyby nigdy nie byli przyjaciółmi:
                   – I co pan powie? Pocę się z duchoty i zdenerwowania, co? Z żadnego innego
                   powodu. Podaj mi szklankę mleka, kózko – zwrócił się do Dziuni. Zapytali go,
                   czy myśli się stawić do transportu, czy też zamierza się ukrywać. Rzucił się do
                   pędzli, upiwszy zaledwie łyk ze szklanki mleka, którą podała mu Dziunia. – Nie
                   myślę o niczym – odpowiedział – oprócz ukończenia dzieła. Później będę myślał
                   o dalszych planach.
                      – Czy wiesz, jak wygląda sytuacja? – Michał pociągnął go za rękaw, odcią-
                   gając od płótna.
                      – Niech pan zabierze rękę, doktorze! – Winter przeszył go rozpalonym, ostrym
                   spojrzeniem. – Nikt nie będzie więcej rozporządzał moim życiem, rozumie pan?
                   – huknął. – Jestem wolnym duchem. A teraz bądźcie tak uprzejmi i wynoście
                   się stąd wszyscy! Wszyscy!

                                                     *                                  519
   516   517   518   519   520   521   522   523   524   525   526