Page 16 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 16
Bunim, człapiąc trepami, jak zahipnotyzowany posuwał się naprzód – tam,
skąd dochodził głos. W drugim pokoju było jaśniej. Od razu dostrzegł duże łóżko
– a na nim czworo śpiących dzieci. W nogach łóżka ktoś siedział z rękami zarzu-
conymi na bezwładne ciałko. Bunim podszedł bliżej i dotknął ramienia kobiety:
– Przyniosłem trochę wrzątku, sąsiadko. – Jego głos zabrzmiał głucho. Postać
z potarganymi włosami siedziała bez ruchu z głową pochyloną nad dzieckiem.
Urwał się tylko jej monotonny śpiew.
Wzrok Bunima uchwycił spojrzenie Gabriela, które wydostało się spod jego na
wpół przymkniętych powiek. W szarym półmroku jego nosek i wargi były białe jak
zamarznięty śnieg. Przy jego nozdrzach drgały ciemne cienie. Gabriel rzęził. Ten
ciężki dźwięk zdawał się wydobywać z piersi matki, nie dziecka. Bunim ponow-
nie dotknął ramienia kobiety. Sprawiło to, że jej śpiew zabrzmiał na nowo: – Nie
zostawię cię Gabrysiu, nie. Nie, duszyczko, mama nie opuści cię... – Odwróciła
się do Berkowicza i przemówiła zupełnie innym głosem, którego równy, zimny
dźwięk też zabrzmiał obco: – Co robić, sąsiedzie drogi, poradź coś!
– Niech się pani napije trochę wrzątku – podał jej czerpak. Podniosła się.
Wyrosła przed nim wysoka, przerażająca, jak zmora, od której bił zapach śmierci:
– Która godzina? – zapytała, wyciągając rękę po czerpak.
– Siódma.
– Siódma? – przełknęła ślinę. Z jej gardła wyrwał się szloch. – Siódma? –
wlała w siebie wodę. – Mam jeszcze dużo czasu. Gabryś to dobre dziecko. Bóg
się nad nim zmiłuje, zobaczy pan, sąsiedzie. Nie będzie się musiał wlec po dworze
w taką zawieruchę... – oddała Bunimowi czerpak i na powrót opadła na łóżko.
Teraz Bunim mógł wybiec, uciec. Ale był jak wrośnięty w ziemię. Jego oczy za
szkłami okularów pospiesznie mrugały, jakby chłonąc szary poranek wstający
nad światem i czarny poranek umierający na rękach matki. Doszedł do niego
głos kobiety: – Idźcie już sobie, panie sąsiedzie. Widzi pan przecież, że nie daje
pan małemu spać...
Biegł przez ulicę, walcząc z wiatrem i śniegiem. Zawieja atakowała go ze
wszystkich stron, dosłownie unosiła go w powietrzu i rzucała na coraz to innych
przechodniów, którzy okutani, jak tylko się dało, spieszyli w stronę mostu. Biegli
do resortów na pierwszą zmianę.
Trzymał się blisko kamienic i płotów. Stanowiły pewną ochronę przed wia-
trem. Zaparowane okulary od czasu do czasu zasłaniały mu widok, więc w biegu
musiał je zdejmować i zdmuchiwać z nich śnieg, żeby chociaż coś widzieć. No
i zobaczył – plakaty na domach i sztachetach, białe, wilgotne płachty skropione
czarnym pieprzem liter. Wiedział, czego żądają. Nagle, w biegu, poczuł, że jakaś
siła zmusza go, by wyciągnąć z kieszeni papier i pogryziony ołówek.
Przystanął przy płocie, oparł kolano o deskę, położył na nim menażkę, a na niej
kawałek papieru, który zwijał się od wilgoci i namakał od śniegu. Uparty ołówek
kołysał się w rytm krzywych kulfonów i zapisywał surowe zdania. – „Obwieszczenie
14 numer trzysta pięćdziesiąt pięć, dotyczące wysiedlenia z getta Litzmannstadt.