Page 18 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 18
W zwykły zimowy dzień punkt gazowy wypełniała mgła pary, przez którą ze
wszystkich stron przeświecały zapalone płomyczki gazu. Były podobne do kwia-
tów. Ich zapach wprawdzie kwiatów nie przypominał, ale wraz z nim wydzielało
się za to cenne ciepło, rozgrzewające zmarznięte członki. Jeśli Berkowicz przy-
chodził wcześnie, przed „konsumentami”, włączał wszystkie palniki naraz, by się
rozgrzać i nacieszyć oczy pięknem ognia. Stawał pośrodku jeszcze ciemnego
pomieszczenia, otoczony wieńcem kwiatowych języczków i czuł, jak ich oddech
liże mu twarz i ręce. Natomiast przez resztę dnia ledwo zauważał płomienie. Były
zasłonięte garnkami, kubkami oraz plecami „konsumentów”, z których każdy
pilnował swojego rondelka, ogrzewał się przy nim i nie odstępował od płomienia,
aż do chwili, gdy mógł zabrać gotowe jedzenie.
Często przychodzili całymi rodzinami. To było praktyczne. Pomagało zaosz-
czędzić trochę drewna na wieczór albo na dzień wolny od pracy. I w ogóle dobrze
było zbierać się wokół własnego rondelka i czekać, aż się zagrzeje. Przyjemność
była w samym oczekiwaniu. Od czasu do czasu podnosili pokrywkę, zaglądali do
garnka szeroko otwartymi, ciekawymi oczami. Rozkoszowali się na razie samym
zapachem jedzenia i dawali odrobinę do spróbowania stojącej wokół dzieciarni.
Za drzwiami punktu gazowego, w wąskim korytarzyku, robiła się czasami
długa kolejka czekających. To była najgorsza część pracy Berkowicza: pilnowanie
kolejności. Wszystko się w nim przewracało na widok marznących, przytupują-
cych, opatulonych „konsumentów”, z rondelkami w czerwonych, zmarzniętych
palcach. Kilka razy próbował wpuszczać ich do środka, żeby czekali w cieple.
Ale wtedy robiło się zamieszanie, chaos. Wykorzystywali jego słabość i bez
kolejki zajmowali palniki. Przepychali się i sprzeczali, niejeden wychodził nie
zapłaciwszy paru fenigów należności. Bunim był wyczerpany samym bieganiem
od jednego do drugiego. Pilnowaniem, uspokajaniem, łagodzeniem. A oni śmiali
się z niego za jego plecami. Wyglądał komicznie. Był nadzorcą-niezdarą, który
aż się prosi, żeby go wykiwać. Po takim dniu zostawał w punkcie dłużej, żeby
wszystko uporządkować. Musiał dokładać do kasy garście fenigów z własnej
kieszeni. Przypominały mu się zasłyszane drwiny i przekleństwa. Był zmęczony
i przybity. Owszem, wszyscy oni byli mu bliscy, kiedy widział ich jako jednostki.
Byli postaciami z ludu, które opiewał w swych wierszach. Ale czuł się bezradny
i nieudolny, gdy tracili indywidualne rysy i stawali się innym, obcym, mściwym
tworem – gdy przekształcali się w tłum. Podczas jednego z takich chaotycznych
wieczorów wpadł na inspekcję kierownik oddziału gazowego. Niezadowolony
pokręcił głową, a przed oczami Berkowicza zakręciły się czarne koła. Kierow-
nik, jedyne „plecy” i protekcja Bunima, nic nie powiedział, ale jego wyjście bez
pożegnania było ostrzeżeniem, które zmroziło Bunimowi serce.
Bunim musiał dbać o swoje stanowisko. Zresztą teraz, kiedy kazał im stać na
zewnątrz, na zimnie, „konsumenci” mieli przed nim więcej respektu. Wprawdzie
szeptali za jego plecami, drwili i przeklinali, uważając go za półwariata, przez
16 to jego przysłuchiwanie się dzieciom, przez to, że prosił czasem o powtórzenie