Page 477 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 477
palone szpilki, przewiercały na wylot każdą dziewczynę. W lecie zawsze lizał loda.
Dziewczyny widziały jego czerwony język i wilgotne wargi gotowe do całowania.
Wracając do domu po pracy, zawsze przechodził przez Fajferówkę – uliczkę, przy
której mieściły się domy schadzek i gdzie mieszkali najgorsi bandyci. W soboty
często go widywano w jakiejś bramie otoczonego na wpół nagimi panienkami
i hultajami. Coś do nich perorował, żywo gestykulując. Szeptano między sobą, że
Fajwiś chce z Fajferówki zrobić barykadę. Co oznacza barykada, nikt nie wiedział,
ale było jasne, że to pachnie czymś niebezpiecznym, „werwolucją”, i oznacza,
że chłopcy i dziewczyny mają chwycić czerwoną flagę i lecieć podpalić ratusz.
Najdziwniejsze było to, że po takich przemowach puszczano go do domu, nie
przetrąciwszy mu uprzednio kości. W zimie Fajwiś zamiast loda trzymał przy
ustach harmonijkę albo grał na grzebieniu. Grał tak, że mróz pękał, lód tajał,
a dziewczęce serca dosłownie się rozpływały.
Że Fajwiś jest wielkim nieudacznikiem, Krejna dowiedziała się dopiero po
ślubie. Jako żywiciel rodziny był do niczego i za nic nie chciał wyjść na ludzi. Przy
tym uważał się za przedstawiciela proletariatu i na zbieraczy szmat patrzył z góry.
Nazywał ich ni mniej, ni więcej jak „odpadami żydostwa polskiego” i groził, że
kiedy nadejdzie socjalizm, cały fach upadnie.
Krejna zamieszkała z Fajwisiem w dwóch pokoikach przy Piaskowej. Zaraz po
ślubie Fajwiś wstawił tam warsztat tkacki, a Krejna zaczęła rodzić dzieci. Zgoda
małżeńska może by się jako tako utrzymała, bo mimo wad Fajwisia Krejna była
w nim zadurzona po uszy. Problem był w tym, że on za nic nie pozwalał jej zbierać
szmat. „Chcę, żeby dzieci miały matkę – oświadczył – a na chleb ze śledziem
sam zarobię”. W Krejnie wszystko się gotowało: „Chleb ze śledziem, oto całe jego
marzenia”. Ona sama nie mogła żyć bez pogoni za szczęściem, bez nadziei, że
jutro może być wielki dzień, w którym nastąpi cud. Zaczęła więc wyżywać się
na swoim nieudaczniku. Obrzucała go nie tylko przekleństwami, ale i kawałkami
mebli. Okładała go pięściami, a z czasem zaczęła nawet używać do tego celu
dyscypliny, którą nabyła na dzieciaki. Ale Fajwisiowi to się akurat podobało. Ona
go tłukła, a jego to bawiło. Śmiał się i przytrzymywał jej ręce, aż dawała mu się
pocałować i zaprowadzić do łóżka.
Z czasem ogień gniewu w niej przygasł. Widziała, jak dzieci rosną, uczą się
w szkole i czytają prawdziwe polskie litery niczym dzieci z bogatych domów. Oczy-
wiście zdawała sobie sprawę, że nie mają bystrości i smykałki dzieci zbieraczy
szmat, że wyrastają na niezdary i że nie można z nimi rozmawiać bez dyscypliny
w ręku. Ale jednocześnie czuła się przez to dowartościowana, a czasem jej się
nawet wydawało, że może już znalazła swój skarb. Sama nie wiedziała, kiedy
zaczęła się przysłuchiwać temu, co Fajwiś wyczytywał z gazet, a świat, który
dzielił się kiedyś na ludzi z prętami do grzebania w śmieciach i wszystkich innych,
podzielił się na biednych i bogatych. A jeśli już pręty, to nie po to, żeby szukać
w śmieciach, tylko żeby rozbić głowę „pakitalizmowi” mieszkającemu na bogatych
ulicach. Zgadzała się teraz z Fajwisiem, że świat jest do niczego i że trzeba go 475