Page 479 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 479

Fajwiś zmęczył się szukaniem pracy, więc teraz wypuszczał się razem z Krejną na
                  ulice i też przynosił, co się dało. To był ich miesiąc miodowy. On już się wprawdzie
                  nie śmiał, jego oczy straciły ogień i wesołość. Nagle się postarzał i zaczął siwieć.
                  Ale kiedy dzieci wracały ze szkoły, w piecu było napalone, a Krejna z Fajwisiem
                  gotowali lub wspólnie zmywali naczynia. Takiego życia Krejna dotychczas nie
                  zasmakowała. Z dnia na dzień piękniała. Jakby jej lat ubywało, choć na świecie
                  szalała wojna. W dodatku poczuła się dowartościowana, zrównana w prawach
                  ze wszystkimi Żydami, na dobre i na złe.
                     Ale podczas gdy Krejnie przyświecało szczęście, Fajwiś urodził się pod pe-
                  chową gwiazdą. Trzy razy przyłapano go na drobnych kradzieżach – raz chodziło
                  o deskę, raz o kilka kartofli, a raz, przy odbiorze przydziału, podkradł się do
                  worka z grochem i próbował nasypać sobie garść do kieszeni. Gdy wpadł po raz
                  czwarty, odstawiono go do więzienia przy Czarnieckiego i nie chciano wypuścić.
                     Krejnie krwawiło serce. Nie mogła żyć bez Fajwisia. A on pewnego dnia
                  oznajmił jej przez zakratowane ogrodzenie, że następnego dnia mają go wysłać
                  do Niemiec. Świat się dla niej zawalił. Przez całą noc płakała, nie wiedząc, co
                  robić. Chciała się stawić w więzieniu, by na wzór innych żon jechać razem z nim.
                  Miała jednak dzieci i musiała zostać.
                     Odnalazła starą harmonijkę Fajwisia i zaniosła mu ją na Czarnieckiego wraz
                  z połówką bochenka chleba i babką kawową. Fajwiś spojrzał na nią zgaszony-
                  mi oczami. Pocieszała go: – Widzisz, wyjedziesz poza druty... – Zdołał jej tylko
                  powiedzieć, żeby uważała na dzieci, po czym ich rozdzielono.
                     Dobrze sobie zapamiętała jego słowa. Świat podzielił się teraz na nią i dzieci
                  z jednej strony, a resztę ludzi – jej wrogów – z drugiej. Była gotowa poruszyć
                  niebo i ziemię. Mogła dostać zatrudnienie w wielu resortach, ale powiedziała
                  sobie, że za nic nie będzie pracować dla Mordechaja Chaima i dla Niemców.
                  Dobrze chociaż wyrwać świni włosek szczeciny – powiedziała sobie i zapisała
                  się na zasiłek.
                     Odebrała dzieci ze szkoły. Wprawdzie dostawały tam zupę i uczyły się, ale
                  w dzisiejszych czasach istniała tylko jedna rzecz warta nauki: przeżycie. A w tym
                  nikt nie mógł jej zastąpić. Chciała mieć dzieci przy sobie, by jej pomagały i uczyły
                  się, jak sobie w życiu radzić. Czasy były ciężkie i człowiek, podobnie jak zwierzę,
                  musiał mieć ostre pazury. Tak rozmyślała Krejna w bezsenne noce, kiedy tęsk-
                  niła za swoim Fajwisiem. Litość wypełniająca jej serce była skierowana w jedną
                  jedyną stronę: do dzieci. Miała tylko jeden cel: utrzymać je w dobrym zdrowiu.
                  Nic innego się nie liczyło.
                     Nie była złodziejką i w getcie też się nią nie stała. Prawdziwymi złodziejami
                  byli Rumkowski i jego banda. A Krejna z dziećmi mieli święty cel: walczyli o życie.
                  I dzieci rzeczywiście przestały być niedorajdami. Odzyskały bystrość Szapsano-
                  wiczów. Kręciły się po getcie niczym psy myśliwskie i nigdy nie wracały do domu
                  z pustymi rękami. Krejnie rosło serce. Wiedziała, że jeśli, broń Boże, coś jej się
                  stanie, poradzą sobie. Było to balsamem dla jej duszy.               477
   474   475   476   477   478   479   480   481   482   483   484