Page 478 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 478

zmienić. Nie przestała wprawdzie kłócić się z mężem, który na obiecany chleb
               ze śledziem też nie potrafił zarobić, ale zaczęła go szanować.
                  Tylko że nadeszła wojna i wszystko, co w umyśle Krejny było już ustalone,
               znowu się poprzestawiało. Świat nie dzielił się już na biednych i bogatych, a na
               Niemców i Żydów. A w samym getcie był z jednej strony Rumkowski ze swoimi
               szychami, a z drugiej „klepsydry”. Krejna nie miała jednak czasu na dokładne
               analizy. Było coś ważniejszego do zrobienia: trzeba było przeżyć.
                  Zaraz po wybuchu wojny Fajwiś na dobre dowiódł, że nie ma z niego pocie-
               chy. Pracy nie było, więc warsztat tkacki poszedł na spalenie. Fajwiś zgłosił się
               w gminie, by zastępować bogatych Żydów, pragnących wykupić się od robót
               przymusowych dla Niemców. Jednak za każdym razem wracał do domu pohara-
               tany, z podbitymi oczami i ranami na nogach, a te kilka „smarek”, które przynosił
               do domu, ledwo starczało na garnuszek rzadkiej zupy. Ale tym, co już zupełnie
               wytrącało Krejnę z równowagi, była jego wesołość. Świat stanął na głowie, a ten
               jakby nigdy nic sobie gwizdał, podśpiewywał i się śmiał.
                  – Z czego się cieszysz? – krzyczała, bandażując mu pokaleczone nogi. – Sły-
               szałeś, żeby rozsądny człowiek w dzisiejszych czasach się śmiał? Dlatego szwaby
               cię katują. To przez te twoje łobuzerskie ślepia. Pewnie się tam z nich nabijasz.
                  Fajwiś łaskotał ją pod brodą i szczypał w pełne piersi: – Ich diabli wezmą,
               a świat stanie na nogi.
                  – Przedtem ciebie diabli wezmą, ty moje nieszczęście – niby to go od siebie
               odpychała, ale rozkoszowała się dotykiem jego rąk na swoim ciele.
                  Wkrótce założono getto i w pokoikach przy Piaskowej zagościł głód. Krejna
               nocami nie mogła oka zmrużyć. Jej umysł pracował na pełnych obrotach, ale nic
               nie mogła wymyślić. Serce jej się krajało na widok dzieci. Rano chciała się kłócić
               z Fajwisiem, czymś w niego rzucić, wylać na niego całą gorycz. Ale kiedy na niego
               patrzała, z litości ściskało ją w dołku. Bo Fajwiś już się nie śmiał i nie śpiewał. Na
               taki widok przechodziła jej cała ochota do kłótni. Teraz tęskniła za jego wesołością:
               – Fajwisiu, biada mi! – napadała na niego. – Co z tobą, chłopie? A niech mnie,
               przecież jesteś jak kawał drewna. Żeby człowiek przez cały boży dzień nawet się
               nie roześmiał, nie zagwizdał. Co, zatonął ci statek z kwaśnym mlekiem?
                  – Getto – Fajwiś bezradnie rozkładał ręce.
                  – Getto-szmetto. Co, wypędzili cię z pałacu? Z salonów? Przecież ty jesteś
               z królestwa Bałut, i to z dziada pradziada.
                  Fajwiś kręcił głową: – Druty...
                  Ale jeść było trzeba, więc Krejna wybierała się na ulicę. Nie pozostało nic
               innego, jak zwędzać coś z wozów, kręcić się po placu warzywnym, zbierać, co się
               da tu i tam, wyrywać deski z płotów. Krejna faktycznie urodziła się pod szczę-
               śliwą gwiazdą. Wszystko, do czego się brała, udawało się. Całe miasto mogła
               przemierzyć na swoich zdrowych nogach, które służyły jej też pierwszorzędnie
               w ucieczce przed policją. Przynosiła do domu brukiew i kartofle, marchew i bu-
         476   raki – wystarczająco, żeby nie umrzeć z głodu. Nastąpiła jeszcze jedna poprawa:
   473   474   475   476   477   478   479   480   481   482   483