Page 293 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 293

Wuj Estery, Chaim Pończosznik, mieszkał w drugiej bramie, w głębi dużego ha-
             łaśliwego podwórza przy ulicy Lutomierskiej, którą bałuccy Żydzi nazywali ulicą
             Hoklową. Brama, dokładnie tak jak wszystkie pozostałe wejścia z podwórza,
             była ciemna. Krzywe, wydeptane, drewniane schody prowadziły w głąb ponurego
             korytarza. Tam zaś znajdowało się mnóstwo drzwi, ale próżno było ich wypatry-
             wać. Można było jedynie usłyszeć dobiegające stamtąd odgłosy rozmów, brzęk
             zmywanych naczyń, płacz dzieci, a także śpiew. Wszystkie te dźwięki spotykały
             się w ciemności korytarza i napełniały go życiem.
                Każdy mieszkaniec domu, kierując się hałasem dobiegającym zza wszystkich
             drzwi, wiedział dobrze, gdzie powinien skierować kroki, a jego dłoń szybko od-
             najdywała właściwą klamkę. Wizytówki nie były tu konieczne, więc i z ciemności
             nic sobie nie robiono.
                Jednak dla kogoś obcego nie było to już takie proste. Gdyby nawet potrafił
             się tu odnaleźć, kierując się odgłosami dobiegającymi zza każdych drzwi, nie
             mógł przecież wiedzieć, że pusty z pozoru korytarz nie był wcale taki pusty, jak
             się wydawało, i że pomiędzy drzwiami Hersza Bera Kamasznika a drzwiami
             Berkowicza, łęczyckiego magida, stała wielka, stara, brzuchata komoda, zaj-
             mująca połowę szerokości korytarza. Jeśli obcy miał szczęście, stłukł sobie
             co najwyżej kolano lub obił bok. Gorzej było, gdy komoda wystającą krawędzią
             wbijała się wprost w brzuch nieznajomego. Zginał się wtedy wpół, biedaczysko,
             od niespodziewanego bólu i dostawał na dokładkę „całusa” w czoło od jednego
             z leżących na komodzie naczyń… Poturbowany pragnął zazwyczaj jak najciszej
             przejść dalej, jak gdyby zawstydzały go otrzymane razy, ale komoda na to nie
             pozwalała. Wpadała w złość i wszczynała harmider, całkiem tracąc cierpliwość.
             Wszystkie garnki i miski, wszystkie blaszane patelnie, stare widelce, łyżki, noże,
             które tutejsze gospodynie zwykły w niej gromadzić, rozdzwaniały się, powiada-
             miając cały dom, że ktoś przyszedł.                                  291
   288   289   290   291   292   293   294   295   296   297   298