Page 294 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 294

Zaraz też otwierały się jedne drzwi, potem drugie i trzecie. Oczom obcego
           ukazywały się smugi mglistego światła, a głowy wystające zza wszystkich drzwi
           zwracały się w stronę komody z chóralnym „Kto tam?”. Chwilę później rozlegało
           się z każdej strony: „Kogo szuka, czego potrzebuje?”.
             Jeśli był to żebrak-domokrążca, to szukał ich wszystkich, a potrzebował
           czegokolwiek, więc zaczynał od pierwszych drzwi, od pierwszej głowy, którą mu
           światło ukazało. Jeśli był to jednak nieznajomy, który wiedział, kogo szuka, wy-
           krzykiwał w tym momencie nazwisko i zaraz pojawiało się jakieś dziecko, które
           wskazywało mu drogę, otwierając odpowiednie drzwi i ogłaszając, że ktoś idzie.
             Na końcu korytarza znajdowały się drzwi mieszkania Chaima Pończosznika. Gdy
           się je otworzyło, najpierw rzucał się w oczy ogromny, kuchenny piec kaflowy. Stał
           pośrodku izby i wyglądem przypominał potężne krzesło, którego siedziskiem były
           duże czarne fajerki, a oparciem wysoki aż po sufit kaflowy piec. Izba przedzielona
           była ściankami z dykty, które dostawiono do pieca z obu stron, tak aby siedzisko
           znajdowało się w jednym pomieszczeniu, zwanym kuchnią, a oparcie, czyli wysoki
           kaflowy piec, przynależało już do drugiego pomieszczenia, zwanego izbą.
             Choć kuchnia i izba były dość duże, znalezienie miejsca, w którym można
           by swobodnie postawić stopę, nie było łatwe. Łóżka, szafy, ubrania i maszyny
           pochłaniały całą przestrzeń i trudno było zrobić większy krok czy też szeroko
           rozłożyć ręce, żeby się o coś nie uderzyć. Mimo to w domu wuja Chaima nikt tej
           ciasnoty nie odczuwał.
             Wuj Chaim był pończosznikiem. Wyrobem pończoch i skarpet zajmowały się
           wprawdzie córki Chaima, ale „firma” funkcjonowała pod jego nazwiskiem. On też
           biegał z pakunkami zawierającymi gotowe wyroby do handlarzy, prowadził rachun-
           kowość, zapożyczał się i w każdy czwartek wieczorem przynosił do domu zarobione
           parę złotych. Wkładał je do portmonetki ciotki Rywki, narzekając przy tym, że to
           tylko „na wodę do kaszy”, ale ciotka Rywka, żona wuja Chaima, za każdym razem,
           gdy zamykała portmonetkę z paroma złotymi, chwaliła Boga, mówiąc: „Dobre i to”.
             Maszyny dziewiarskie przytwierdzone były do dwóch parapetów. Przy każdym
           oknie – dwie maszyny, przy każdej maszynie jedna z córek wuja Chaima. Przy
           stole siedziały dwie pozostałe i cerowały, łapały oczka, zaszywały stopy i na-
           ciągały gotowe skarpety na drewniane formy. Wokół nich na stole piętrzyły się
           góry skarpet – dużych i małych. Splątane w gmatwaninie kolorów, połyskiwały
           radośnie, rozjaśniając brązowo-szarą monotonię ścian i mebli. Nawet lniane
           włosy dziewcząt nabierały przy nich barwnego połysku. Ich cienkie, poupinane
           warkoczyki, kołyszące się ponad uszami niczym pejsy, wyglądały tak, jak gdyby
           chciały zostać częścią tego kolorowego miszmaszu na stole.
             W kuchni siedziała ciotka Rywka i przędła na kołowrotku. Gorąco z kaflowe-
           go pieca biło jej prosto w twarz. Co chwilę wycierała pot brzegiem fartucha lub
           szerokiej spódnicy. Brunatne garnki na kuchni wrzały i parowały. Od czasu do
           czasu odrywały Rywkę od kołowrotka, wzywając na chwilę, by zamieszała strawę
    292    i spróbowała, czy obiad dla domowników jest już gotowy. Przez cały dzień izba
   289   290   291   292   293   294   295   296   297   298   299