Page 126 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 126

ruch, jakby chciała odepchnąć go od siebie. – Mamo, no powiedz coś! Jestem
           całkiem zdrów, prawda?
             – Tak, po co pytasz? Całkiem. Jak ręką odjął! – pokiwała głową i kiwała się
           na posłaniu jeszcze przez chwilę. I w niej, podobnie jak w mężu, dojrzewała już
           duma, że grupa ludzi wybrała jej Szolema, jej własne dziecko, aby pojechał do
           Warszawy. Nie, nie na próżno pracowała nad nim. Nie musi się wstydzić swoich
           synów. Wstała z łóżka i zapaliła światło. Szolem posłusznie usiadł na krześle
           obok lampki i pozwolił matce przebadać otchłanie swojego gardła.
             – Gdybym powiedziała, że nie jest czerwone – rzekła Szejna Pesia – to bym
           skłamała. – Machnęła ręką i zmierzyła chłopca spojrzeniem, które z pozoru było
           chłodne i złe. Jednak wbrew jej woli przez chłód i złość przebijały radość i duma.
           – Z takimi kudłami pojedziesz do Warszawy?
             Icie Meir ubrał się pospiesznie.
             – Szolemie, chodź, pójdziemy do Ejbuszyca, żeby obciął ci włosy!
             Szejna Pesia szybko rzucała Szolemowi fragmenty odzieży: koszulkę, dwie
           pary długich kalesonów, dwa swetry, po czym zabrała się za cerowanie dziura-
           wego łokcia jego marynarki.
             Icie Meir poszedł z synem do towarzysza Ejbuszyca, fryzjera. Wyciągnęli
           go z łóżka, po czym kazali ostrzyc i ogolić Szolema jak przystało na delegata
           wybranego na wyjazd do Warszawy.
             Dopiero gdy wrócili i wszystko było już gotowe, przyszło im do głowy, że
           w domu nie ma pieniędzy na bilet kolejowy. Szejna Pesia przejrzała oszczędności,
           a Icie Meir przeszukał wszystkie kieszenie, chociaż było to zbyteczne, bo dobrze
           wiedzieli, na czym stoją. Szolem żałował, że nie ma własnych pieniędzy, że nie
           domagał się od ojca chociaż odrobiny zarobku za to, co zapracuje. W takiej sytuacji
           jak dzisiaj nie musiałby łamać sobie głowy – a tak było jak w dziurawym worku.
             Następnie obudzono Josiego, który spał na warsztacie razem z Motlem.
           Zaspany Josi wzruszył ramionami, pokręcił głową – skąd miałby mieć grosz
           przy duszy? Nie było innego wyjścia, jak tylko obudzić Motla, o którym wszyscy
           domownicy wiedzieli, że ma niezłe oszczędności. Ale Motl, chociaż zaspany,
           zaraz wiedział, jak zareagować. Stwierdził, że nie będzie wspierał przedsięwzięć
           społecznie wątpliwych. I obróciwszy się ku ścianie, spał dalej.
             Pozostała im ostatnia możliwość – obudzić wuja Henecha. Poszli więc do pie-
           karni. Ślepego Henecha nie trzeba było długo budzić. Ruch drzwi wystarczył, by sta-
           nął przed nimi w bieliźnie, z czarną bródką przyciętą w szpic, która ostro odcinała
           się od bieli jego barchanów. Natychmiast poszedł przeszukać swoją koszulę – od-
           winął „drogi” rękaw i wyjął rolkę papierowych pieniędzy. W ciemności nocy i swojej
           ślepoty odliczył na rękę Iciego Meira kwotę potrzebną na bilet. I takiego właśnie
           – niczym wysokiego, białego anioła o szpiczastej bródce – chłopiec zapamiętał
           na zawsze… Anioła, który umie liczyć pieniądze w ciemności.
             Na dworze było jeszcze zupełnie ciemno, gdy Szolem szedł na stację. Szejna
    124    Pesia owinęła jego gardło długim, wełnianym szalem, pod którym umieściła
   121   122   123   124   125   126   127   128   129   130   131