Page 24 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 24
na inspekcję. Zresztą nie mógł już tu usiedzieć. Bez możliwości pisania, bez
obecności przychodzących, cała ta zabawa z palnikami gazowymi, zapalanie ich
i wyłączanie, perwersyjnie kusiła, a zarazem odpychała. Musiał stąd uciekać.
Zakrył twarz wielkim futrzanym kołnierzem, rzucił się w ramiona wiatru i śniegu.
Trzymał się blisko kamienic i płotów, patrząc przez zaparowane okulary. Ulica była
pełna ludzi spieszących przez prószący śnieg i ciemność. Jedni wracali z resortów,
inni biegli z wiadrami po wodę czy zajrzeć, co słychać u krewnych i przyjaciół.
Ktoś spieszył z dużą deską na ramionach – znalezionym gdzieś skarbem. Dwoje
dzieci prowadziło między sobą trzecie, mniejsze, płaczące, które zapewne zabłą-
dziło. Jego główkę pokrywała biała czapeczka ze śniegu. Chłopak i dziewczyna
biegli sobie naprzeciw, przepychając się między przechodniami. Wpadli sobie
w ramiona. Puste wózki szybko jechały środkiem drogi. Wóz naładowany trupami
wlókł się powoli od domu do domu.
Po obu stronach chodnika ciągnęły się sznury wysiedlanych – tutejszych,
a już nie stąd, swoich, ale już obcych. Spieszyli obojętni na życie wokół, z ocza-
mi zaprószonymi śniegiem, zapatrzeni w niewidzialną dal czekającą na nich za
drutami. Ciężkie plecaki uciskały im plecy. Chlebaki obijały się o boki, dźwięcząc
zawieszonymi na nich garnkami i patelniami. Trzymano za ręce dzieci i starych
rodziców. Niektórych odprowadzali krewni, sąsiedzi, przyjaciele. Odchodzący
i pozostający już się ledwo słyszeli, ledwo rozumieli, ledwo czuli pokrewieństwo.
Bunima porwał ze sobą prąd tych, których getto dzisiaj wydało na nieznaną
drogę. Stąpał między garbami toreb, towarzysząc posuwającym się w kierunku
więzienia przy Czarnieckiego. Wczoraj i przedwczoraj przydarzyło mu się to
samo. Idąc spotykał znajomych, bliskich. W ten sposób odprowadził swojego
sąsiada, kamasznika, „obywatela Bałut”, wraz z jego rodziną. Tak odprowadził
zezowatego chłopaka z placu warzywnego, tragarza, który lubił drwić sobie
z pisarza Berkowicza. Odprowadzał byłych „konsumentów” z placu warzywnego
i „konsumentów” z punktu gazowego, a raz towarzyszył koledze z młodości,
którego nigdy nie spotkał w getcie, aż nagle dostrzegł go w tłumie, jak spieszył
do punktu zbiorczego.
Zatłoczona ulica była niema, wydana na pastwę zawieruchy. Tłum dawał się
pokornie pędzić, podczas gdy wiatr dusił płacz maleńkiego, zagubionego dziecka,
stukot kół wozu, przeraźliwe słowa wysiedlanych i odgłos pocałunku zakochanych.
Bunim doszedł do bramy swojego domu. Wyprzedził go przepełniony wóz
z trupami. Już tam stał i czekał. Ktoś położył na nim biały pakiecik, a z bramy
wyszła mama Gabriela obwieszona plecakiem, chlebakami i garnkami. Za ręce
trzymała pozostałe przy życiu dzieci, też obwieszone torebkami z chlebem,
plecaczkami i garnuszkami.
– No i co wam mówiłam, sąsiedzie? – mama Gabriela zwycięsko wykrzyknęła
do Bunima. – Gabryś to dobre dziecko... – Wiatr połknął i zdusił jej krzyk. Bunim
poszedł za nią. Kiedy odwróciła się i zobaczyła go, podała mu rączkę jednego
22 z dzieci. – Będę pana dobrze wspominać... – Próbowała pokonać głosem wiatr,